wtorek, 17 lipca 2012

Kopenhaska Biblioteka Królewska - Czarny Diament

          Tym razem foto wpis dotyczący Biblioteki Królewskiej w Kopenhadze. Możemy pozazdrościć Duńczykom ich Czarnego Diamentu. Biblioteka naprawdę robi ogromne wrażenie i nie chodzi mi tylko o okazały nowoczesny budynek ale także o ilość odwiedzających ją w sobotnie popołudnie.









Żałuję, że tak mało zdjęć - niestety baterie w aparacie powoli odmawiały posłuszeństwa a punktów programu było jeszcze sporo. Fotografie nie oddają niestety pełni uroku tego miejsca.

niedziela, 15 lipca 2012

Krótko o Igrzyskach Śmierci Suzanne Collins


        Potrzebowałem lekkiej lektury na majowy weekend, czegoś co czyta się szybko i nie wymaga megakoncentracji, która w okolicznościach „pozamiastoweekendowych” może być zakłócana całym tabunem bodźców. Wybór padł na Igrzyska Śmierci Suzanne Collins i był zapewne efektem kampanii marketingowej związanej z promocją ekranizacji pierwszej części trylogii autorki, Igrzysk Śmierci właśnie. Sama książka – przedstawiana niekiedy jako lektura dla młodzieży, opowiada o ludziach, żyjących w fikcyjnym państwie, gdzieś w przyszłości, które zostało zbudowane na gruzach Stanów Zjednoczonych. Panują w nim specyficzne zasady, choć nie wiem czy specyficzne nie jest zbyt łagodnym słowem na ich określenie. Obowiązujące zasady, cofają ludzkość kilkanaście wieków wstecz, ich podstawą jest okrucieństwo, terror oraz z premedytacją wprowadzane wszelkie aspekty ustroju totalitarnego. Dominujący Kapitol włada trzynastoma dystryktami, które odpowiedzialne są głównie za dostarczanie do niego różnego rodzaju dóbr od złoży węgla począwszy a na produktach spożywczych skończywszy. 







       Kapitol, organizuje raz do roku Głodowe Igrzyska. Szeroko relacjonowane przez wszystkie media wydarzenie zmierza do wyłonienia zwycięzcy walki na śmierć i życie spośród 26 losowo wybranych uczestników (dwójka z każdego z 13 dystryktów). 
Główna bohaterka (Katniss Everdeen) to jedna z uczestniczek, która sama zdecydowała się wziąć udział w Igrzyskach, chcąc chronić młodszą siostrę, na którą wskazał los. Na szali kładzie własne życie bez wielkich nadziei na jego zachowanie.

       Autorka zgrabnie opisuje zmagania walczących (wspomnę na marginesie, że miejscem walki, areną jest naszpikowany kamerami i mikrofonami las, same zaś boje trwają kilka dobrych dni) ich wybory, konsekwencje decyzji, śmierć poszczególnych bohaterów, wreszcie nietypowe zwycięstwo, które, wbrew zasadom przypada w udziale dwójce uczestników. 

       Collins stworzyła powieść będącą przestrogą, można ją nazwać „rokiem 1984 dla młodzieży”. Przedstawia jak wygląda świat totalitarny, rządzony przez małą grupę ludzi, którzy posiadają władzę absolutną i mogą dosłownie wszystko.







       Jeśli dobrze zrozumiałem wymowę ostatnich stron książki, w kolejnych zapowiada się rewolucja i jak na dobre scince-fiction z przesłaniem przystało, nierówna walka z przeważającymi siłami wroga zakończona po amerykańsku czyli happy endem. Niemniej przeczytam.

 
Na majowy weekend w sam raz.


czwartek, 3 maja 2012

Jak zostałem Meekhańczykiem czyli Północ - Południe Wegnera


       Pierwszy raz usłyszałem o nim stojąc w kolejce po autograf Andrzeja Sapkowskiego podczas ubiegłorocznego Coperniconu w Toruniu. Wspomniałem mojemu przypadkowemu rozmówcy w niekończącej się kolejce fanów Sapka o tym, że nadrabiam moje zaległości z polskiego fantasy i zapytałem czy mógłby mi coś polecić.  Robert M. Wegner został wymieniony jako pierwszy. Dodałem go zatem do mojej listy „must read” a może to była ta „must check”. Teraz to nieważne, istotne natomiast jest to, że przeglądając program konwentu natknąłem się na nazwisko wspomnianego autora w jakiejś panelowej rozmowie, jeśli się nie mylę dotyczącej miłości i sexu w starożytności i średniowieczu, były tam także inne sławy:  Jacek Komuda, Jarosław Błotny, Rafał Dębski i jakaś pani, której nazwiska nie pomnę. Nie będę wnikał w temat, pamiętam jedynie, że rozmowa była ciekawa, a najbardziej obfitujące w nowinki były wypowiedzi Błotnego i wspomnianej damy. Sprawdziłem w programie czy aby Wegner nie ma spotkania z czytelnikami, okazało się, że i owszem, było, właśnie wtedy kiedy słuchałem Sapkowskiego spojlerującego najnowszy tom Gry o tron podczas jego spotkania autorskiego. To właśnie wtedy dowiedziałem się, że zginął … - Hola! Mości panie! - Się zapędziłem. 



       Sam Wegner, po tym ja sprawiłem sobie Opowieści z meekhańskiego pogranicza. Północ – Południe i przeczytałem część pierwszą wydał mi się rzetelnym pisarzem ale nic więcej. Doceniłem go dopiero po pewnym czasie. Nie czytałem tego „ciągiem” zrobiłem sobie przerwę po części dotyczącej Północy. Dla nie znających tematu: tomiszcze składa się z 8 opowiadań, z czego akcja czterech pierwszych dzieje się w północnej części krainy zwanej Meekhan, cztery kolejne zaś w części południowej. Inni bohaterowie, inne problemy. Pierwsza część mnie nie powaliła, oczywiście czytało się to dobrze, wartka akcja, ciekawie napisane niebanalne postaci, ale chyba za bardzo się napaliłem, jedno z opowiadań zrobiło na mnie wrażenie (będąc wciąż przy pierwszej części tomu). Mam na myśli to, w którym jeden z żołnierzy (akcja Północy dotyczy przygód żołnierzy Szóstej Kompanii Górskiej Straży) podczas marszu na górę, opowiada o rozgrywającej się przed laty bitwie, która miała miejsce w okolicy. Opowiadanie nosi tytuł Wszyscy jesteśmy Meekhańczykami i warte jest uwagi nawet w oderwaniu od pozostałych. Opatrzona tytułem Topór i stal, pierwsza część dotyczy w głównej mierze prostych żołnierskich relacji, ale także wartości takich jak honor, męstwo czy poświęcenie jednostki dla dobra ogółu. Występuje tu, tak naprawdę, kilka postaci, ale głównym bohaterem jest Szósta Kompania, pokazana -  nie tylko - przez pryzmat prowadzonych walk, ale także uwikłania w polityczną intrygę czy w grandę będącą następstwem niemal mitologicznych wydarzeń sprzed wieków.

       Zupełnie inaczej przedstawia się druga część książki, tu bohaterem jest Yatech, członek tajemniczego plemienia Issaram o dziwnych zasadach, uznającego między innymi wspólną duszę społeczności, będącą sumą dusz członków plemienia. Bohater jest mistrzem sztuk walki, jest maszyną do zabijania, która gdyby tylko chciała kończyłaby każdą walkę patrząc na truchło przeciwnika. Poznajemy go w momencie kiedy przybywa do domu meekhańskiego kupca z zacnej rodziny. Ma zostać strażnikiem – jak powiedzielibyśmy teraz – ochroniarzem czy  bodyguardem pana domu oraz jego najbliższych. Już pierwszego dnia zostaje bohaterem, ratując życie członkowi rodziny i mimo niechęci niektórych osób zadomawia się na dobre. Kolejne trzy opowieści przedstawiają zawile losy młodego Issarama, widzimy jak jedna decyzja kładzie się cieniem na jego życie i dalsze wydarzenia, jak ciąg przyczynowo-skutkowy nieuchronnie zmierza w sobie tylko znanym kierunku. Nie chcę powiedzieć zbyt wiele, opowiem zatem o tym co mnie zafascynowało. To co sobie bardzo cenię w literaturze fantasy to budowanie światów, niebanalnych, mających swoją historię, mitologię, światów które nie wzięły się znikąd ale ewoluowały – a szczegóły tej ewolucji są czytelnikowi przekazywane, dawkowane małymi porcjami, aż do chwili kiedy te małe elementy ułożą się niczym puzzle w logiczną, dobrze wyglądającą i wiarygodną rzeczywistość. Puzzle Wegnera pasują idealnie. Ogromne wrażenie zrobiło na mnie jak przedstawił skomplikowane zwyczaje Issaramów, jak wyjaśnił z czego wynikają, następstwem jakich wydarzeń są i kiedy zostały zapoczątkowane. Przykładem może tu być skomplikowana kwestia związku Meekhanki oraz Issarama, która wiązała się dla wspomnianej z wyrzeczeniem się całkowicie rodziny i przeszłości  zgodą przeprowadzenie operacji prowadzącej do utraty wzroku oraz życie życiem społeczności plemiennej z nadzieją (tylko nadzieją ) na akceptację. Autor pokazał także zderzenie tej kultury z – moglibyśmy powiedzieć – nowoczesną kulturą Meekhanu. To trochę tak jak zestawienie Europy zachodniej z niektórymi krajami Afryki czy Azji, gdzie ludzie praktykują zwyczaje, które z naszej perspektywy wydają się co najmniej dziwne, żeby nie powiedzieć, że traktujemy je jak głupie czy zacofane. Bogactwo tych elementów, które przewijały się także w pierwszej części ale nie z takim natężeniem sugeruje, że autor wraz z bohaterem zmienił akcenty, na które stawiał podczas pisania obu części. 


       Przede mną drugi tom opowiadań oraz książka, która nakładem Powergraph pojawiła się niedawno w księgarniach. Przeczytam. Napiszę. 



P.S. Teraz z perspektywy czasu, stwierdzam, że tak naprawdę powinienem napisać dwie osobne recenzje dotyczące pierwszej i drugiej części książki. Tym bardziej, że ta pierwsza została potraktowana po macoszemu ze względu na to, że upłynęło już sporo czasu od momentu kiedy ją przeczytałem.

wtorek, 17 kwietnia 2012

Dziewczyna, która igrała z ogniem - słów kilka po lekturze

      Nie jestem wielkim fanem kryminałów. Nie mówię, że nie czytam ich wcale, ale męczy trochę schemat: zbrodnia – śledztwo – pochwycenie złoczyńcy i wymierzenie mu kary (czasem bardziej czasem mniej zgodnej z prawem). Jestem wiec za tym, żeby promować i wychwalać każdy, który choć w małym stopniu mnie zaskoczy.

      Pierwszy tom trylogii Millennium przeczytałem jakieś dwa lata temu, książka – pamiętam – nie schodziła wtedy z list bestsellerów, tak w Polsce jak i za granicą. Nie powiem, spodobała mi się bardzo, przeczytałem ją w ciągu kilku dni, wartka akcja, interesująca intryga, brak schematów typowych dla tego typu literatury. No i ci bohaterowie z krwi i kości Blomkvist, niepokorny idealista, walczący o swoje przekonania i Lisabeth, tajemnicza resercherka, o nieprzeciętnym umyśle i pogmatwanej przeszłości.



      Przyznaję, że o drugiej części Millennium przypomniała mi filmowa (hollywoodzka) adaptacja książki, która niedawno wyświetlana była w kinach, szwedzką ekranizację widziałem jakiś czas temu, była rzetelna i bardzo zbieżna z pierwowzorem książkowym. Tyle przynajmniej pamiętam. Wersja amerykańska jak to wersja amerykańska musiała spodobać się głównie widzom w USA, została zatem nieco przerobiona. I choć niektóre wątki potraktowano po macoszemu, inne wycięto całkiem, oglądało się to dobrze. Mocne 7/10. Amerykanie naprawdę mogli to zepsuć. Po seansie właśnie naszła mnie myśl – przecież w domu czekają jeszcze dwa tomy trylogii.

     Doczytawszy czytaną wówczas książkę do końca, sięgnąłem po Dziewczynę, która igrała z ogniem. Zaraz też przypomniałem sobie klarowny i przejrzysty (praktyka dziennikarska autora chyba zrobiła swoje) styl Larssona i charakterystyczne prowadzenie akcji w taki sposób, że w każdej chwili spodziewamy się królika z kapelusza, a kiedy już ten królik się pojawia okazuje się, że to pierwszy z większego stada. Mimo przeszło sześciuset stron, bynajmniej się nie dłużyło. Szczególnie fragmenty dotyczące Salender czytało się świetnie. Patrząc na świat, jej oczyma, widząc rzeczy, na które tylko ona zwracała uwagę oraz poddając się jej zachwytom związanym z przedmiotem, który nie dla wszystkich jest źródłem zachwytów, mianowicie matematyką w jej najbardziej skomplikowanym wydaniu, można było naprawdę zmienić perspektywę i spojrzeć pod innym kątem. Fascynująca postać, pełna sprzeczności oraz wręcz „zawziętości”, dla której nie istniało stwierdzenie: "odpuszczam". Obce było ono także  Blomkvistowi, szczególnie kiedy był osobiście zmotywowany do odkrycia prawdy.

     Podsumowując: ja, marnej klasy ekspert od kryminałów polecam. Polecam ze względu na ciekawych bohaterów także pobocznych, o których słowem nie wspomniałem, intrygę, niekoniecznie gatunek. 



Okładka została pobrana ze strony Wydawnictwa Czarna Owca: www.czarnaowca.pl

wtorek, 10 kwietnia 2012

Grzędowicz i Martin

      Nie będzie to typowa recenzja. Zważywszy na fakt, że przeczytałem ostatnio dwie powieści fantasy, postaram się napisać o obu. Autorami są George R.R. Martin ze swoim Tańcem ze smokami oraz Jarosław Grzędowicz z drugim tomem Pana Lodowego Ogrodu. Przyznam, że tę druga zacząłem wcześniej w oczekiwaniu na drugi tom Martina. Nie szła mi zbyt dobrze od samego początku. Pierwszy tom PLO przeczytałem w kilka dni, pewnie pochłonąłbym jeszcze szybciej gdyby czasu starczyło. Niebanalny pomysł, ciekawy bohater, mam na myśli Vuko Drakkainena. Rozdziały z księciem trochę mi się dłużyły. Zaskakujący świat przedstawiony, ze swoimi mieszkańcami, którzy przypominając tych na Ziemi różnili się od nich drobiazgami w fizjonomii, na pewno nie emocjami. Główny bohater najlepszy z najlepszych, „komandos”, który otrzymał misję odnalezienia na obcej planecie zaginionych naukowców i ewentualnie posprzątanie po nich bałaganu w pierwszym tomie prowadzony jest genialnie, czyta się toto z zapartym tchem, drugi tom to już nie to samo, nic więc dziwnego w tym, że kiedy pojawił się w księgarniach drugi tom Tańca ze smokami, dałem sobie chwilę wytchnienia od Grzędowicza. Mimo tego, że książki są objętościowo zbliżone, kontynuację Gry o Tron (podobnie zresztą jak i resztę powieści z cyklu) pochłonąłem, żałując potem, że nie zostawiłem sobie miejsca na delektowanie się tym owocem martinowewgo mózgu. Nie będę wchodził w szczegóły fabuły, bo może się zdarzyć tak, że ktoś z czytelników wodzących właśnie wzrokiem po tych literach nie miał przyjemności czytania tomów poprzednich. Nie będę psuł zabawy. Wystarczy, że mi popsuł frajdę czytania tego tomu niejaki Andrzej Sapkowski, który po przeczytaniu książki w oryginale, tuż po amerykańskim wydaniu, nie omieszkał podczas spotkania autorskiego, wspomnieć kto zginie a przynajmniej wszystko będzie wskazywało na to, że zginie. 


      Mniejsza. Zmierzam do tego, że książkę Martina czytało się przednio, nawet przeszkadzający mi od początku wątek Deaners teraz stał się na tyle interesujący, że nie mogłem się doczekać rozdziałów z nią związanych. Martin wprowadza na scenę kilka nowych postaci, kilka usuwa w cień. Stwierdzam z perspektywy kilku tygodni, że Aryi mogło być jednak nieco więcej, niemniej rozdziały z Tyrionem nieco mi to zrekompensowały. 


       Po przerzucaniu ostatniej strony Tańca, wróciłem oczywiście do Grzędowicza. Zupełnie inaczej się to czytało. Momentami historia wydawała się nieco na siłę, nieco przekombinowana. Doczytałem do końca. Co prawda ostatnie rozdziały „dawały radę” zdecydowanie bardziej niż pierwsza połowa książki lecz to wciąż nie było czytanie z zapartym tchem i wypiekami, które miałem ślęcząc późno w noc nad kolejnymi częściami Pieśni Lodu i Ognia. 

      Cykl pana Grzędowicza oczywiście dokończę, właśnie się przymierzam do kupna trzeciego tomu. Dodatkowo – jeśli się nie mylę – w bieżącym ma zostać wydany czwarty, który także został wpisany na moją listę zakupów. Niezależnie od tego czy autor wciąż jest ulubieńcem Muz, niezależnie od wcześniejszych wpadek zakończenie muszę poznać. Tym bardziej, że wszystko wskazuje na to, że dowiem się czymże jest tytułowy Lodowy ogród właśnie w trzecim tomie.

Przeczytam. Napiszę.


Okładki książek pobrane zostały ze stron wydawnictw.

piątek, 30 marca 2012

Kindle 3 - pierwsze wrażenia

      Stało się. Ja wielki miłośnik tradycyjnych książek, wydanych na papierze, wydrukowanych w drukarni i kupionych w księgarni stałem się także użytkownikiem czytnika e-booków. Nie byle jakiego czytnika bo amerykańskiego Kindle firmy Amazon. Bardzo długo zastanawiałem się, który wybrać; czy na początek zabawy z tego typu sprzętem nie inwestować dużych (stosunkowo) pieniędzy i zdecydować się na takiego za 300 – 400 złotych czy od razu sięgać z półki za 1000 zł. Przyznam szczerze, spędziłem cały dzień czytając w internecie (na stronach miłośników czytników, miłośników Kidle, na blogach i gdzie bądź) informacje, o tym który lepszy, który co może, jakie formaty odczytuje, jak łączy się z siecią i ile to kosztuje. Nie ukrywam, że na końcu pojawił się dylemat. Naprzeciw siebie, gotowe do kruszenia kopii stanęły Onyx Boox i62 i Kindle 3. Ten pierwszy chyba bardziej przystosowany do czytelnika polskiego ten drugi,  cóż … zwyciężył tak naprawdę bezprzewodowy Internet 3G, dostępny za darmo w większości europejskich krajów. Nie będąc wcześniej użytkownikiem czytnika ciężko było mi się odnieść do tego: gdzie jaki format, co gdzie lepiej wygląda, na którym czytniku polskie menu bez jailbreaka (język akurat problemu nie stanowił, na szczęście angielski jest mi znany w wystarczającym stopniu). Postawiłem na ten, który daje mi więcej możliwości komunikacji. Zwyciężył Kindle.

             A oto i on.

      Kiedy już zdecydowałem co, zacząłem myśleć o tym jak, czy przez stronę amerykańskiego Amazona, czy na allegro, czy w jednym z polskich sklepów, oferujących także e-booki, audiobooki i akcesoria do czytników. Ostatecznie wybrałem tę trzecią wersję. Nota bene wciąż czekam na obiecaną przez nich paczkę z e-bookami. Czytnik zamówiony we środę dotarł za sprawą firmy kurierskiej w piątek.

     Wypakowałem z pudełka, instrukcja, Kindle, kabelek USB do ładowania, podłączyłem. Przeczytałem, że po mniej więcej pół godzinie z czterogodzinnego czasu ładowania można zajrzeć do niego i się trochę nacieszyć. Nacieszyłem się trochę, sprawdzając co znajduje się w menu i skonfigurowawszy Wi-Fi pozostawiłem czytnik do dalszego ładowania. Po kliku godzinach, które spędziłem w sieci przeglądając jej zasoby pod względem dostępności i cen e-booków, kiedy już zobaczyłem na Kindlu zielone światło, świadczące o naładowaniu, postanowiłem do uruchomić. Już przy włączonym urządzeniu, zarejestrowałem się (oraz mój nowy sprzęt) na stronie Amazona. Wpisałem adresy, z których mogę słać e-booki (tak trzeba to ustawić, więcej informacji na ten temat na pewno znajdziecie w necie). Niemal w tej samej chwili w Kindlu pojawiło się moje nazwisko oraz spersonalizowana nazwa czytnika. Bomba.

      Wi-Fi śmiga, testowanie 3G przede mną. Wspomnę o tym w kolejnym wpisie dotyczącym tego gadżetu, a zakładam, że pojawi się dość szybko, gdyż nie mogę się już doczekać momentu kiedy poznam wszystkie opcje i możliwości. Tyle na dziś.



sobota, 28 stycznia 2012

Nowy stary Cohen

      Pamiętam, że od zawsze po domu pałętała się kaseta Leonarda Cohena, która zawierała materiał z płyty I'm Your Man. Obchodziłem ją szerokim łukiem. Do czasu. Pewnego dnia – najprawdopodobniej przez przypadek kaseta została wciśnięta w kieszeń magnetofonu marki Wilga i ten właśnie fakt dał początek mojej fascynacji twórczością smutasa Cohena.



     Od zawsze numerem jeden był dla mnie Famous Blue Raincoat z płyty Songs Of Love And Hate. Doskonały tekst, świetna muzyka, rewelacyjnie wymruczane. Prawie tak samo mocno jak oryginał zachwyciła mnie ta piosenka w wykonaniu Tori Amos – kiedy pierwszy raz usłyszałem ją w Trójce, w audycji Piotra Kaczkowskiego dostałem prawdziwych dreszczy z przejęcia, chyba pierwszy raz muzyka w taki sposób na mnie podziałała. 



Tori Amos śpiewająca Famous Blue Raincoat.


      Miejsce drugie zajmują ex aequo There is a War z krążka wydanego w 1974 roku - New skin for the old Cremony oraz First We Take Manhattan (1988) z wspomnianej wcześniej I'm Your Man. Polecam także świetnie zrobioną wersję Joe Cocer'a


  There is a War

 First We Take Manhattan




     Zaszczytne trzecie miejsce na podium zajmuje od niedawna One of Us Cannot Be Wrong z pierwszej płyty - wydanej w 1968 roku - The Songs of Leonard Cohen.

  One of Us Cannot Be Wrong

     Świetne są także The partisan, Story of Isaac, Bird on the wire, Joan Of Arc Is This What You Wanted, Chelsea Hotel #2, Memories, The Law czy Hallelujah. No i genialne Waiting For The Miracle.


    Nie mogę tu nie wspomnieć o ogromnych zasługach, zmarłego w poprzednim roku,  Macieja Zembatego, który był największym propagatorem twórczości Kanadyjczyka. Jego wersje utworów Leonarda Cohena nagrywane między innymi z Johnem Porterem tworzą nowa jakość w dziedzinie aranżacji.

     Alleluja (Hallelujah) - Maciej Zembaty



      W poniedziałek 30 stycznia w sklepach pojawić się ma nowa płyta – Old Ideas, a w planach podobno kolejne studyjne albumy tego płodnego 77-latka. Mam nadzieję, że załapię się jeszcze na jego występ live. Póki co … Old Ideas.


  
                                                                           Show Me The Place

poniedziałek, 23 stycznia 2012

Alfred Szklarski – wspomnienie w setną rocznicę urodzin artysty

   Dwa dni temu minęła setna rocznica urodzin Alfreda Szklarskiego (ur. 21 stycznia 1912 w Chicago, zm. w Katowicach 09 kwietnia 1992). Medialne nagłośnienie tego faktu, którego pewnie nawet bym nie zaważył, natchnęło mnie do przypomnienia sobie biografii i twórczości pisarza, który obok Karola Maya, Wiesława Wernica i Aleksandra Dumasa należał do najważniejszych autorów mojej młodości, może raczej okresu pomiędzy dzieciństwem a młodością. 
    Seria o przygodach Tomka Wilmowskiego była przez długi czas kołem napędowym do częstych odwiedzin w bibliotece, pamiętam, że przeczytałem wszystkie części tego cyklu, wszystkie, które było dostępne w drawskiej bibliotece. Potem zabrałem się za trylogię Złoto Gór Czarnych. Dopiero po przerobieniu Szklarskiego przyszła pora na resztę wspomnianych wyżej autorów.

   Nie wiem który to mógł być rok, kiedy pierwszy raz sięgnąłem po Szklarskiego, pamiętam za to doskonale, że był to pierwszy tom opowieści, noszący tytuł Tomek w krainie kangurów – był on wprowadzeniem do całej historii, przedstawiał wydarzenia, które wpłynęły na to, że bohater opuścił Polskę i ruszył na spotkanie z ojcem oraz przygodą. Teraz po latach zdaję sobie sprawę, że książki nasączone były dydaktyką i może czasem przesadnym patriotyzmem. Autor sam przyznał kiedyś, że celowo czarnym charakterem nigdy nie zrobił Polaka. Nie mniej, stwierdzam, że twórczość Szklarskiego była doskonałym źródłem informacji o innych krajach, zwyczajach, kulturach. Największe wrażenie, pamiętam, wywarły na mnie przygody w Rosji i Brazylii. 

   Ciężko odnieść mi się do wydarzeń, o których dowiedziałem się niedawno, o tym, że publikował w czasie okupacji w proniemieckich gazetach, że był sądzony i skazany na 8 lat więzienia, nie znam szczegółów i nie zamierzam oceniać.  Dla mnie zawsze pozostanie twórcą tajemniczego Smugi i rubasznego bosmana. I to mi wystarczy.
   Dla zainteresowanych tematem polecam poniższy film - Alfred Szklarski (Errata do biografii).




  
      

sobota, 21 stycznia 2012

Robin z Sherwood czyli powrót do przeszłości

   Będąc wielkim fanem seriali postanowiłem ostatnio zrobić sobie „powrót do serialowej prehistorii”, do czasów kiedy nie było mowy serialach tupu Lost, a o wszelkiej maści niepoprawnych politycznie Dexterach, Californicationach czy Misfitsach nikt nawet nie myślał. Chcę wrócić do tego okresu, kiedy na ekranach  polskich telewizorów królowały: Miasteczko Twin Peaks, Robin z Sherwood, Przystanek Alaska czy Ja, Klaudiusz – celowo podaję tak odmienne tematycznie oraz różniące się datą nakręcenia (i pojawienia się w Polsce) cykle,  żeby zwrócić uwagę, że umieszczam je  w jednej grupie i odgradzam grubą krechą od współczesnych, dopracowanych, mających niemal filmowe budżety produkcji. Wrzucam je do jednego worka, bez względu na tematykę – jedyne co je łączy to, że pojawiły się w latach osiemdziesiątych i wczesnych dziewięćdziesiątych. 


   Jest coś w tych starych serialach co sprawia, że chce się do nich wrócić, że chce się skonfrontować dawną młodzieńczą fascynację z tym jakie wrażenie wywrzeć może teraz. Pamiętam, że jako dziecko, które namiętnie oglądało choćby Przystanek Alaska nie zawsze rozumiałem wywody Chrisa o poranku, dziś kiedy do tego wracam, widzę, że większość mieszkańców Cicyly miało z tym problem zastanawiałem się nad pokręconymi relacjami Fleischmana i O Connell (i dlaczego do diabła mówią sobie „po nazwisku”, czy na Alasce nie używa się imion?). Serial na zawsze pozostanie dla mnie genialny i dostaje niepodważalne 10/10. 
 
   Ale nie o Przystanku chciałem dzisiaj... Robin z Sherwood (do tego właśnie wracam)  trzysezonowa brytyjska produkcja, w której tytułową rolę grał Michale Praed (dwa pierwsze sezony) oraz Jason Connery (sezon trzeci). Daję sobie głowę uciąć, że nie licząc baśni Grimmów (które skądinąd wspominam bardzo miło) było to moje pierwsze spotkanie z gatunkiem fantasy, może raczej z elementami tego gatunku, gdyż sama akcja dzieje się w świecie stylizowanym na dwunasto-  czy trzynastowieczną Anglię, a Herne’a, czarowników oraz nadprzyrodzone siły dorzucili producenci. 
     Serial, który uchodzi za kultowy dla dzisiejszych trzydziestolatków nie wydaje mi się być gratką dla osób, które obejrzą go po raz pierwszy właśnie teraz, kiedy mogą go porównać choćby z Grą o Tron czy Rzymem. Nie porywa hollywoodzkimi efektami specjalnymi. Jest opowieścią o przygodach z wątkiem miłosnym, z czarami, humorem i świetną grą większości aktorów. Mogą drażnić umizgi Robina i Marion. Przywodzą one niekiedy na twarz ironiczny uśmieszek, a kiedy porównamy to „cywilizowane średniowiecze” z „barbarzyńską starożytnością” Rzymu, zwracamy uwagę na to, że serial jest jednak bardzo ułagodzony względem prawdziwej rzeczywistości tych czasów.
   Dla mnie, czyli osoby która zdecydowała się na ponowne obejrzenie Robina z Sherwood i wiedziała czego się spodziewać, serial wygrał swą walkę z czasem. Mimo tego, iż za dwa lata stuknie mu okrągła trzydziestka, epizody wciągają i przytrzymują przy ekranie do końca. Przyznam, że na chwilę obecną obejrzałem tylko dwa pierwsze sezony, a majaczy mi się w pamięci, że jasnowłosy Robin z trzeciego sezonu to już nie było to – mam nadzieję, że się mylę i sprostowania nie będę musiał dołączać. 


    Pamiętam z seansów wieku dziecięcego, że strasznie się bałem Herne’a i czarownika z pierwszych epizodów, tak naprawdę nie są straszni, raczej zabawni z tymi swoimi groźnymi minami i grobowym głosem wypowiadanymi sądami. Więc skąd strach? Otóż łączyła ich jedna podstawowa cecha, niewiadomo było czego się po nich spodziewać, byli dla mnie nieobliczalni. W moim uporządkowanym wówczas świecie zło było jasno określone i z góry wiadome było jakie są jego granice. Tu ich nie było. 
                                                                                                                


    Jeszcze jedna, istotna rzecz – muzyka, Clannad – irlandzki folkowy band odwalił kawał dobrej roboty. Muzykę z początku odcinka kojarzy chyba każdy, nawet osoba, która z serialem nie miała nic wspólnego. 


    Podsumowując, polecam z całą odpowiedzialnością, dumając what's next. Ja, Klaudiusz czy może Tajemnicze złote miasta (nic to, że animowany, kwalifikuje się). Obejrzę. Napiszę.