sobota, 21 stycznia 2012

Robin z Sherwood czyli powrót do przeszłości

   Będąc wielkim fanem seriali postanowiłem ostatnio zrobić sobie „powrót do serialowej prehistorii”, do czasów kiedy nie było mowy serialach tupu Lost, a o wszelkiej maści niepoprawnych politycznie Dexterach, Californicationach czy Misfitsach nikt nawet nie myślał. Chcę wrócić do tego okresu, kiedy na ekranach  polskich telewizorów królowały: Miasteczko Twin Peaks, Robin z Sherwood, Przystanek Alaska czy Ja, Klaudiusz – celowo podaję tak odmienne tematycznie oraz różniące się datą nakręcenia (i pojawienia się w Polsce) cykle,  żeby zwrócić uwagę, że umieszczam je  w jednej grupie i odgradzam grubą krechą od współczesnych, dopracowanych, mających niemal filmowe budżety produkcji. Wrzucam je do jednego worka, bez względu na tematykę – jedyne co je łączy to, że pojawiły się w latach osiemdziesiątych i wczesnych dziewięćdziesiątych. 


   Jest coś w tych starych serialach co sprawia, że chce się do nich wrócić, że chce się skonfrontować dawną młodzieńczą fascynację z tym jakie wrażenie wywrzeć może teraz. Pamiętam, że jako dziecko, które namiętnie oglądało choćby Przystanek Alaska nie zawsze rozumiałem wywody Chrisa o poranku, dziś kiedy do tego wracam, widzę, że większość mieszkańców Cicyly miało z tym problem zastanawiałem się nad pokręconymi relacjami Fleischmana i O Connell (i dlaczego do diabła mówią sobie „po nazwisku”, czy na Alasce nie używa się imion?). Serial na zawsze pozostanie dla mnie genialny i dostaje niepodważalne 10/10. 
 
   Ale nie o Przystanku chciałem dzisiaj... Robin z Sherwood (do tego właśnie wracam)  trzysezonowa brytyjska produkcja, w której tytułową rolę grał Michale Praed (dwa pierwsze sezony) oraz Jason Connery (sezon trzeci). Daję sobie głowę uciąć, że nie licząc baśni Grimmów (które skądinąd wspominam bardzo miło) było to moje pierwsze spotkanie z gatunkiem fantasy, może raczej z elementami tego gatunku, gdyż sama akcja dzieje się w świecie stylizowanym na dwunasto-  czy trzynastowieczną Anglię, a Herne’a, czarowników oraz nadprzyrodzone siły dorzucili producenci. 
     Serial, który uchodzi za kultowy dla dzisiejszych trzydziestolatków nie wydaje mi się być gratką dla osób, które obejrzą go po raz pierwszy właśnie teraz, kiedy mogą go porównać choćby z Grą o Tron czy Rzymem. Nie porywa hollywoodzkimi efektami specjalnymi. Jest opowieścią o przygodach z wątkiem miłosnym, z czarami, humorem i świetną grą większości aktorów. Mogą drażnić umizgi Robina i Marion. Przywodzą one niekiedy na twarz ironiczny uśmieszek, a kiedy porównamy to „cywilizowane średniowiecze” z „barbarzyńską starożytnością” Rzymu, zwracamy uwagę na to, że serial jest jednak bardzo ułagodzony względem prawdziwej rzeczywistości tych czasów.
   Dla mnie, czyli osoby która zdecydowała się na ponowne obejrzenie Robina z Sherwood i wiedziała czego się spodziewać, serial wygrał swą walkę z czasem. Mimo tego, iż za dwa lata stuknie mu okrągła trzydziestka, epizody wciągają i przytrzymują przy ekranie do końca. Przyznam, że na chwilę obecną obejrzałem tylko dwa pierwsze sezony, a majaczy mi się w pamięci, że jasnowłosy Robin z trzeciego sezonu to już nie było to – mam nadzieję, że się mylę i sprostowania nie będę musiał dołączać. 


    Pamiętam z seansów wieku dziecięcego, że strasznie się bałem Herne’a i czarownika z pierwszych epizodów, tak naprawdę nie są straszni, raczej zabawni z tymi swoimi groźnymi minami i grobowym głosem wypowiadanymi sądami. Więc skąd strach? Otóż łączyła ich jedna podstawowa cecha, niewiadomo było czego się po nich spodziewać, byli dla mnie nieobliczalni. W moim uporządkowanym wówczas świecie zło było jasno określone i z góry wiadome było jakie są jego granice. Tu ich nie było. 
                                                                                                                


    Jeszcze jedna, istotna rzecz – muzyka, Clannad – irlandzki folkowy band odwalił kawał dobrej roboty. Muzykę z początku odcinka kojarzy chyba każdy, nawet osoba, która z serialem nie miała nic wspólnego. 


    Podsumowując, polecam z całą odpowiedzialnością, dumając what's next. Ja, Klaudiusz czy może Tajemnicze złote miasta (nic to, że animowany, kwalifikuje się). Obejrzę. Napiszę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz