wtorek, 17 kwietnia 2012

Dziewczyna, która igrała z ogniem - słów kilka po lekturze

      Nie jestem wielkim fanem kryminałów. Nie mówię, że nie czytam ich wcale, ale męczy trochę schemat: zbrodnia – śledztwo – pochwycenie złoczyńcy i wymierzenie mu kary (czasem bardziej czasem mniej zgodnej z prawem). Jestem wiec za tym, żeby promować i wychwalać każdy, który choć w małym stopniu mnie zaskoczy.

      Pierwszy tom trylogii Millennium przeczytałem jakieś dwa lata temu, książka – pamiętam – nie schodziła wtedy z list bestsellerów, tak w Polsce jak i za granicą. Nie powiem, spodobała mi się bardzo, przeczytałem ją w ciągu kilku dni, wartka akcja, interesująca intryga, brak schematów typowych dla tego typu literatury. No i ci bohaterowie z krwi i kości Blomkvist, niepokorny idealista, walczący o swoje przekonania i Lisabeth, tajemnicza resercherka, o nieprzeciętnym umyśle i pogmatwanej przeszłości.



      Przyznaję, że o drugiej części Millennium przypomniała mi filmowa (hollywoodzka) adaptacja książki, która niedawno wyświetlana była w kinach, szwedzką ekranizację widziałem jakiś czas temu, była rzetelna i bardzo zbieżna z pierwowzorem książkowym. Tyle przynajmniej pamiętam. Wersja amerykańska jak to wersja amerykańska musiała spodobać się głównie widzom w USA, została zatem nieco przerobiona. I choć niektóre wątki potraktowano po macoszemu, inne wycięto całkiem, oglądało się to dobrze. Mocne 7/10. Amerykanie naprawdę mogli to zepsuć. Po seansie właśnie naszła mnie myśl – przecież w domu czekają jeszcze dwa tomy trylogii.

     Doczytawszy czytaną wówczas książkę do końca, sięgnąłem po Dziewczynę, która igrała z ogniem. Zaraz też przypomniałem sobie klarowny i przejrzysty (praktyka dziennikarska autora chyba zrobiła swoje) styl Larssona i charakterystyczne prowadzenie akcji w taki sposób, że w każdej chwili spodziewamy się królika z kapelusza, a kiedy już ten królik się pojawia okazuje się, że to pierwszy z większego stada. Mimo przeszło sześciuset stron, bynajmniej się nie dłużyło. Szczególnie fragmenty dotyczące Salender czytało się świetnie. Patrząc na świat, jej oczyma, widząc rzeczy, na które tylko ona zwracała uwagę oraz poddając się jej zachwytom związanym z przedmiotem, który nie dla wszystkich jest źródłem zachwytów, mianowicie matematyką w jej najbardziej skomplikowanym wydaniu, można było naprawdę zmienić perspektywę i spojrzeć pod innym kątem. Fascynująca postać, pełna sprzeczności oraz wręcz „zawziętości”, dla której nie istniało stwierdzenie: "odpuszczam". Obce było ono także  Blomkvistowi, szczególnie kiedy był osobiście zmotywowany do odkrycia prawdy.

     Podsumowując: ja, marnej klasy ekspert od kryminałów polecam. Polecam ze względu na ciekawych bohaterów także pobocznych, o których słowem nie wspomniałem, intrygę, niekoniecznie gatunek. 



Okładka została pobrana ze strony Wydawnictwa Czarna Owca: www.czarnaowca.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz