niedziela, 6 kwietnia 2014

Koncertowe marzenia


      Zdaję sobie doskonale sprawę, że istnienie bloga ma sens wtedy, gdy wpisy pojawiają się z mniejszą lub większą regularnością. Oczywiście sugerowana jest ta większa. Niestety od dłuższego czasu niewiadoma siła odciągała mnie od publikacji. Nazwijmy ją roboczo Potworem Prokrastynacji. Wspomniany stwór mimo tego, że udało mi się kilka tekstów w tym okresie napisać, on skutecznie je blokował i w ostatecznym rachunku żaden nie pojawił się na blogu. Tyle w kwestii kajania się, a teraz - na temat.


      Wbrew nazwie i głównej materii, którą zajmuję się w tym miejscu, pierwszy tegoroczny wpis będzie dotyczył muzyki i spełniania marzeń. Tych bardzo starych marzeń, które już przestawały powoli liczyć, że się spełnią ale także tych stosunkowo świeżych.


Leonard Cohen (Łódź, 19.07.2013r.)


      Jestem miłośnikiem Cohena, odkąd udało mi się usłyszeć pierwszy raz First We Take Manhattan, potem przyszły czasy kiedy dane mi było posłuchać tekstów mistrza w wykonaniu Macieja Zembatego. Dzięki temu, mogłem zrozumieć sens słuchanych piosenek, którego zważywszy na mój kulejący w tym czasie angielski, mogłem się go tylko domyślać. 

       I oto w kwietniu bądź maju zeszłego roku gruchnęła wieść: Leonard Cohen wraz z zespołem na koncercie w Łodzi. Naprawdę niewiele czasu zajęły mi szybkie konsultacje z moją drugą połową oraz zakup biletów. Koncert był fenomenalny.

     To jasne, że dziadek Cohen nie jest już w takiej formie, jaką mógł się poszczycić w swoich najlepszych czasach, niemniej jak na siedemdziesięciodziewięcioletniego pana, który – co istotne – nie skupił się tylko na balladach, ale zaśpiewał także te energiczniejsze kawałki, było nadzwyczaj dobrze. Sam koncert trwał około trzech godzin, przy czym bisy (na których cała widownia stała) trwały około godziny. Żeby sprawdzić o czym mówię polecam zamieszczony poniżej film.

(Więcej na temat Leonarda Cohena w jednym ze starszych wpisów Nowy stary Cohen)






Nick Cave (Gdynia, 04.07.2013r.)

      Moja przygoda z twórczością Cave’a zaczęła się od płyty Let Love In. Chociaż... nie! Zaczęła się właściwie od dwóch, intensywnie promowanych w telewizji i radiu duetów Cave’a z Kylie Minogue i Polly Jean Harvey. Myślę, że każdy wie o jakich utworach mówię. Niemniej, to wspomniana Let Love In była pierwszą całą płyta, z którą udało mi się zapoznać (jeszcze wtedy na kasecie). Pamiętam nawet dokładne okoliczności tego wydarzenia, zakupy w Szczecinie, kaseta wypatrzona w jakimś sklepiku, nabyta bez zastanowienia, rodzice kontynuujący wędrówkę po sklepach, a ja w samochodzie ze słuchawkami na uszach słuchający refrenu:

Loverman! Since the world began
Forever, Amen Till end of time Take off that
dress I'm coming down I'm your loverman
Cause I am what I am what I am what I am 
(Nick Cave & The Bad Seeds, Let Love In, Loverman)


      To musiało być naprawdę duże przeżycie, skoro pamiętam je tak dobrze. Później były kolejne płyty, koncert z utworami Cave’a na Festiwalu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu w 1999 roku, sukcesywnie nabywane koncerty na dvd oraz śledzenie solowych dokonań artysty. Raz nieomal udało się pojawić na jednym z jego londyńskich koncertów, niestety osoba, która miała kupić bilety zawiodła.

      I nagle, w pierwszej połowie zeszłego roku słyszę oszałamiające wieści. Nick Cave w Polsce, na Openerze. Ci, którzy znają tę imprezę, wiedzą, że bilety nie należą do najtańszych, ale nie mogło być mowy żeby takie wydarzenie odpuścić. To co Cave pokazał na scenie przeszło moje najśmielsze oczekiwania, osoby nazywane wulkanami energii, to w porównaniu z nim truchtające babcie. Doskonały kontakt z publicznością, rewelacyjne (jakże odmienne od tych z znanych z płyt) aranże i skrzypek wymiatający na swoim instrumencie i z impetem odrzucający smyczek po każdym utworze.

      Mimo tego, że koncert trwał zaledwie godzinę, to jest to jedna z tych godzin, których się nie zapomina.

      Zamieszczam video z koncertu, sam również próbowałem coś nagrać, niestety jakość pozostawia wiele do życzenia.





Glen Hansard (Warszawa, 22 listopada 2013r.)

      Wisienką na torcie moich zeszłorocznych koncertowych przygód jest występ Glena Hansarda w warszawskim Palladium. Szczerze mówiąc, ukontentowany byłem aż nadto po koncertach obu panów C i nie liczyłem na ukoronowanie tych wydarzeń tym doskonałym gigiem. Z twórczością Hansarda, zetknąłem się stosunkowo niedawno. Jeśli mnie pamięć nie myli, najpierw obejrzałem film Once, w którym artysta gra główną rolę. Co ważne, w filmie pojawiło się mnóstwo świetnych kawałków, a partnerką Glena w duetach była Markéta Irglová, Czeszka, która z powodzeniem robi europejską karierę.

      Film doprowadził mnie do ścieżki dźwiękowej, soundtrack do innych płyt nagranych wcześniej z The Frames oraz dokonań solowych.

    Muzykę Glena Hansarda ciężko szufladkować, jest to pogranicze folku, rockowej ballady i piosenki poetyckiej. To co do mnie trafia najbardziej, to bardzo dużo gitary akustycznej w jego utworach, ale to, jak mniemam, pozostałość po czasach kiedy Hansard występował na ulicy śpiewając swoje utwory z towarzyszeniem tylko tego instrumentu. Zresztą suportujący go irlandzki pieśniarz Paddy Casey, również zaczynał na ulicy, tam też się poznali.



      Pewnym zaskoczeniem podczas koncertu, był „polski akcent” w postaci chicagowskiego muzyka, pochodzącego z kraju nad Wisłą, który wykonał solo kilka ogniskowo-kolonijnych standardów.

     Nie obyło się również bez bisów, a było ich naprawdę sporo, między innymi Passing Through z repertuaru Leonarda Cohena. Będąc przy bisach, nie mogę nie wspomnieć, że muzycy tak bardzo nie mogli rozstać się z publicznością, że dali jeszcze mini-gig na schodach na drodze do holu i szatni. Byłem pod wrażeniem.




     Na mojej liście zostało jeszcze kilka nazwisk, między innymi Damien Rice, Miss Li i Tim Minchin. A może Jaromír Nohavica, jeszcze raz…


P.S. W następnym wpisie wracam do tematów "około-książkowych".