Zdaję sobie doskonale sprawę, że istnienie bloga ma sens
wtedy, gdy wpisy pojawiają się z mniejszą lub większą regularnością. Oczywiście
sugerowana jest ta większa. Niestety od dłuższego czasu niewiadoma siła odciągała mnie
od publikacji. Nazwijmy ją roboczo Potworem Prokrastynacji. Wspomniany stwór
mimo tego, że udało mi się kilka tekstów w tym okresie napisać, on skutecznie je blokował i w
ostatecznym rachunku żaden nie pojawił się na blogu. Tyle w kwestii kajania
się, a teraz - na temat.
Wbrew nazwie i głównej materii, którą zajmuję się w tym
miejscu, pierwszy tegoroczny wpis będzie dotyczył muzyki i spełniania marzeń.
Tych bardzo starych marzeń, które już przestawały powoli liczyć, że się spełnią
ale także tych stosunkowo świeżych.
Leonard Cohen (Łódź, 19.07.2013r.)
Jestem miłośnikiem Cohena, odkąd udało mi się usłyszeć
pierwszy raz First We Take Manhattan, potem przyszły czasy kiedy dane mi było
posłuchać tekstów mistrza w wykonaniu Macieja Zembatego. Dzięki temu, mogłem
zrozumieć sens słuchanych piosenek, którego zważywszy na mój kulejący w tym czasie
angielski, mogłem się go tylko domyślać.
I oto w kwietniu bądź maju zeszłego roku gruchnęła wieść:
Leonard Cohen wraz z zespołem na koncercie w Łodzi. Naprawdę niewiele czasu
zajęły mi szybkie konsultacje z moją drugą połową oraz zakup biletów. Koncert
był fenomenalny.
To jasne, że dziadek Cohen nie jest już w takiej formie, jaką
mógł się poszczycić w swoich najlepszych czasach, niemniej jak na
siedemdziesięciodziewięcioletniego pana, który – co istotne – nie skupił się
tylko na balladach, ale zaśpiewał także te energiczniejsze kawałki, było
nadzwyczaj dobrze. Sam koncert trwał około trzech godzin, przy czym bisy (na
których cała widownia stała) trwały około godziny. Żeby sprawdzić o czym mówię
polecam zamieszczony poniżej film.
(Więcej na temat Leonarda Cohena w jednym ze starszych wpisów Nowy stary Cohen)
Nick Cave (Gdynia, 04.07.2013r.)
Moja przygoda z twórczością Cave’a zaczęła się od płyty Let
Love In. Chociaż... nie! Zaczęła się właściwie od dwóch, intensywnie
promowanych w telewizji i radiu duetów Cave’a z Kylie Minogue i Polly Jean Harvey.
Myślę, że każdy wie o jakich utworach mówię. Niemniej, to wspomniana Let Love
In była pierwszą całą płyta, z którą udało mi się zapoznać (jeszcze wtedy na
kasecie). Pamiętam nawet dokładne okoliczności tego wydarzenia, zakupy w
Szczecinie, kaseta wypatrzona w jakimś sklepiku, nabyta bez zastanowienia,
rodzice kontynuujący wędrówkę po sklepach, a ja w samochodzie ze słuchawkami na
uszach słuchający refrenu:
Loverman! Since the world began
Forever, Amen Till end of time Take off that
dress I'm coming down I'm your loverman
Cause I am what I am what I am what I am
Forever, Amen Till end of time Take off that
dress I'm coming down I'm your loverman
Cause I am what I am what I am what I am
(Nick Cave & The Bad Seeds, Let Love In, Loverman)
To musiało być naprawdę duże
przeżycie, skoro pamiętam je tak dobrze. Później były kolejne płyty, koncert z utworami Cave’a na Festiwalu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu w 1999 roku, sukcesywnie nabywane koncerty na dvd oraz
śledzenie solowych dokonań artysty. Raz nieomal udało się pojawić na jednym z
jego londyńskich koncertów, niestety osoba, która miała kupić bilety zawiodła.
I nagle, w pierwszej połowie zeszłego roku słyszę
oszałamiające wieści. Nick Cave w Polsce, na Openerze. Ci, którzy znają tę
imprezę, wiedzą, że bilety nie należą do najtańszych, ale nie mogło być mowy żeby takie wydarzenie odpuścić. To co Cave pokazał na scenie przeszło moje
najśmielsze oczekiwania, osoby nazywane wulkanami energii, to w porównaniu z
nim truchtające babcie. Doskonały kontakt z publicznością, rewelacyjne (jakże
odmienne od tych z znanych z płyt) aranże i skrzypek wymiatający na swoim instrumencie
i z impetem odrzucający smyczek po każdym utworze.
Mimo tego, że koncert trwał zaledwie godzinę, to jest to
jedna z tych godzin, których się nie zapomina.
Zamieszczam video z koncertu, sam również próbowałem coś
nagrać, niestety jakość pozostawia wiele do życzenia.
Glen Hansard (Warszawa, 22 listopada 2013r.)
Wisienką na torcie moich zeszłorocznych koncertowych przygód
jest występ Glena Hansarda w warszawskim Palladium. Szczerze mówiąc,
ukontentowany byłem aż nadto po koncertach obu panów C i nie liczyłem na
ukoronowanie tych wydarzeń tym doskonałym gigiem. Z twórczością Hansarda,
zetknąłem się stosunkowo niedawno. Jeśli mnie pamięć nie myli, najpierw
obejrzałem film Once, w którym artysta gra główną rolę. Co ważne, w filmie
pojawiło się mnóstwo świetnych kawałków, a partnerką Glena w duetach była Markéta Irglová,
Czeszka, która z powodzeniem robi europejską karierę.
Film doprowadził mnie do ścieżki dźwiękowej, soundtrack do
innych płyt nagranych wcześniej z The Frames oraz dokonań solowych.
Muzykę Glena Hansarda ciężko szufladkować, jest to
pogranicze folku, rockowej ballady i piosenki poetyckiej. To co do mnie trafia najbardziej,
to bardzo dużo gitary akustycznej w jego utworach, ale to, jak mniemam, pozostałość
po czasach kiedy Hansard występował na ulicy śpiewając swoje utwory z
towarzyszeniem tylko tego instrumentu. Zresztą suportujący go irlandzki pieśniarz Paddy
Casey, również zaczynał na ulicy, tam też się poznali.
Pewnym zaskoczeniem podczas koncertu, był „polski akcent” w
postaci chicagowskiego muzyka, pochodzącego z kraju nad Wisłą, który wykonał
solo kilka ogniskowo-kolonijnych standardów.
Nie obyło się również bez bisów, a było ich naprawdę sporo,
między innymi Passing Through z repertuaru Leonarda Cohena. Będąc przy bisach, nie
mogę nie wspomnieć, że muzycy tak bardzo nie mogli rozstać się z publicznością,
że dali jeszcze mini-gig na schodach na drodze do holu i szatni. Byłem pod
wrażeniem.
Na mojej liście zostało jeszcze kilka nazwisk, między innymi
Damien Rice, Miss Li i Tim Minchin. A może Jaromír Nohavica, jeszcze raz…
P.S. W następnym wpisie wracam do tematów "około-książkowych".