Nie pamiętam książki, w przypadku
której poczułem taki żal kiedy ją skończyłem, jak w przypadku czwartego tomu
Pana Lodowego Ogrodu. Nie mówię, że takowych nie było, wystarczy, że wymienię
odkrycie ostatnich lat a mianowicie George Martina i jego cykl Pieśń Lodu i Ognia. Ale w przypadku
tetralogii Jarosława Grzędowicza to było inne uczucie. Całą niedzielę spędziłem na
czytaniu ostatniego tomu, nie licząc oczywiście drobnych przerw na posiłki,
zapobieganie odwodnieniu (a było blisko kiedy się zaczytałem) i innych przyziemnych
spraw. Przypominam, że książka zawiera niemal 900 stron, stanowiła zatem dla
mnie wyzwanie związane z zorganizowaniem odpowiedniej ilości czasu. Poczułem
niemal fizyczny ból kiedy przewracałem ostatnie stronice, być może wynikało to
z faktu, że tom trzeci i czwarty przeczytałem z niedługą przerwą i przywiązałem
się do bohaterów. Przywiązałem się na tyle, że kiedy <UWAGA SPOILER> nie
było wiadomo co stało się z Grunaldim i jego ekipą dywersantów, a autor
sugerował, że zginęli, aż wstrzymałem powietrze, przeklinając w duchu okrutnego
pisarza, ostatecznie wszystko skończyło się dla nich dobrze, przynajmniej wtedy
<KONIEC SPOJLEROWANIA>.
Czwarty tom był bez dwóch zdań na
poziomie pierwszego, który zrobił na mnie chyba największe wrażenie, przy czym
to o czym czytelnik dowiedział się w części pierwszej tu było lepsze,
piękniejsze, potężniejsze i jeszcze bardziej fantastyczne. Grzędowicz stworzył
świat dopracowany, świat z własną mitologią i historią. Oczywiście bazował na
kulturach, które występują bądź występowały na ziemi, ale przekształcił je w
taki sposób, że czerpiąc z rzeczywistości, mimo mnożenia przez wyobraźnię były bardzo
wiarygodne. Co najważniejsze książka zaskakiwała, podziwiałem kunszt pisarza w
tworzeniu spójnych, idealnie współgrających elementów, nawet te najbardziej
fantastyczne potrafiły się obronić.
Patrząc wstecz przypomina mi się,
że przez pierwsze dwa i pół tomu czekałem na spotkanie Vuko i Filara, przez
cały tom czwarty czekałem na spotkanie i konfrontację pieśniarzy, nie zawiodłem
się w żadnym przypadku.
Szczególne wrażanie robił na mnie
rozmach tworów tytułowego Pana Lodowego Ogrodu, rozmach człowieka ograniczonego
praktycznie tylko własną wyobraźnią skrzyżowany z typowo skandynawskim
pragmatyzmem owocował elementami, których nie powstydziliby się najlepsi twórcy
science fiction i fantasy.
Wiem. Słodzę. Ale nic nie poradzę
na to, że książka podobała mi się bardzo. Zresztą cały cykl, poraża rozmachem. Pamiętam,
że kiedyś czepiałem się drugiego tomu, ale z perspektywy osoby, która
przeczytała całość i on się broni.
Dodam jeszcze na koniec, że nie
przepadam za długimi cyklami, czy to książkowymi czy serialowymi, niekończącą
się historią, która obfituje w wiele momentów ciekawych ale razi jednocześnie
dłużyznami i nic nie wnoszącymi wypełniaczami. Preferuję skondensowanie tych
ciekawych elementów historii i potraktowanie jej nie jako wielkiego naczynia z
rzadzizną, w której pływają wielkie kawały mięsa, wolę żeby była to gęsta zupa,
w której po każdym zanurzeniu łyżki wyciąga się mięso, a przynajmniej ziemniaka
i marchewkę. Niemniej w powyższym wypadku, nie miałbym nic naprzeciw gdyby autor
popełnił jeszcze jeden tom, choćby tego mięsa było mniej.
Podsumowując. Wszystkim, którzy
zastanawiają się nad rozpoczęciem przygody na planecie Midgaard w towarzystwie
Vuko Drakkainena oraz Filara Syna Oszczepnika oraz ich sojuszników z całą
stanowczością i odpowiedzialnością chcę powiedzieć: Go For It.