Potrzebowałem lekkiej lektury na
majowy weekend, czegoś co czyta się szybko i nie wymaga megakoncentracji, która
w okolicznościach „pozamiastoweekendowych” może być zakłócana całym tabunem
bodźców. Wybór padł na Igrzyska Śmierci Suzanne
Collins i był zapewne efektem kampanii marketingowej związanej z promocją
ekranizacji pierwszej części trylogii autorki, Igrzysk Śmierci właśnie. Sama
książka – przedstawiana niekiedy jako lektura dla młodzieży, opowiada o
ludziach, żyjących w fikcyjnym państwie, gdzieś w przyszłości, które zostało
zbudowane na gruzach Stanów Zjednoczonych. Panują w nim specyficzne zasady,
choć nie wiem czy specyficzne nie jest zbyt łagodnym słowem na ich określenie.
Obowiązujące zasady, cofają ludzkość kilkanaście wieków wstecz, ich podstawą jest
okrucieństwo, terror oraz z premedytacją wprowadzane wszelkie aspekty ustroju totalitarnego.
Dominujący Kapitol włada trzynastoma dystryktami, które odpowiedzialne są
głównie za dostarczanie do niego różnego rodzaju dóbr od złoży węgla począwszy
a na produktach spożywczych skończywszy.

Kapitol, organizuje raz do roku
Głodowe Igrzyska. Szeroko relacjonowane przez wszystkie media wydarzenie
zmierza do wyłonienia zwycięzcy walki na śmierć i życie spośród 26 losowo
wybranych uczestników (dwójka z każdego z 13 dystryktów).
Główna bohaterka (Katniss
Everdeen) to jedna z uczestniczek, która sama zdecydowała się wziąć udział w
Igrzyskach, chcąc chronić młodszą siostrę, na którą wskazał los. Na szali kładzie własne życie bez wielkich nadziei na jego zachowanie.
Autorka zgrabnie opisuje zmagania
walczących (wspomnę na marginesie, że miejscem walki, areną jest naszpikowany
kamerami i mikrofonami las, same zaś boje trwają kilka dobrych dni) ich wybory,
konsekwencje decyzji, śmierć poszczególnych bohaterów, wreszcie nietypowe
zwycięstwo, które, wbrew zasadom przypada w udziale dwójce uczestników.
Collins stworzyła powieść będącą
przestrogą, można ją nazwać „rokiem 1984 dla młodzieży”. Przedstawia jak
wygląda świat totalitarny, rządzony przez małą grupę ludzi, którzy posiadają
władzę absolutną i mogą dosłownie wszystko.
Jeśli dobrze zrozumiałem wymowę
ostatnich stron książki, w kolejnych zapowiada się rewolucja i jak na dobre
scince-fiction z przesłaniem przystało, nierówna walka z przeważającymi siłami
wroga zakończona po amerykańsku czyli happy endem. Niemniej przeczytam.
Na majowy weekend w sam raz.