Sporo wody upłynęło od tej chwili, kiedy Etgar Keret pojawił się w jednym z warszawskich Empików promując swoją nową książkę Siedem dobrych lat. Wydarzenie to miało miejsce dokładnie 22 października zeszłego roku. Niemniej chciałbym się podzielić kilkoma, zrobionymi tam, zdjęciami oraz krótką refleksją.
Być może Keret nie jest w ścisłej czołówce moich czytelniczych odkryć, ale bardzo lubię jego prozę, mówią o nim mistrz krótkiej formy, zgadzam się z tym w zupełności.
Swoją przygodę z twórczością Etgara Kereta zacząłem właśnie od opowiadań; tych zawartych w chyba najbardziej popularnym w Polsce tomiku Nagle pukanie do drzwi.
Pod koniec zeszłego roku wpadła mi w ręce inna książka autora, mianowicie Kolonie Knellera, na podstawie której nakręcono w 2006 roku Tamten świat samobójców. Polecam oba dzieła.
Samo spotkanie obfitowało w zabawne historie, które przytaczane przez autora przybliżały nieco proces twórczy oraz inspiracje.
Najbardziej utkwiła mi w pamięci historia dotycząca matki pisarza - postaram się ją przytoczyć tak jak pamiętam, jeśli coś przeinaczę czy dodam od siebie - wybaczcie.
Matka Edgara Kereta, należy do drobnych osób, pewnego dnia postanowiła zrobić zakupy w osiedlowym sklepie warzywnym, kiedy przyglądała się wystawionym w koszach przed sklepem owocom i warzywom, nagle jakiś osiłek podbiegłszy do niej, spróbował wyrwać jej torebkę. Był od niej dwukrotnie większy i wydawać by się mogło, że zdecydowanie silniejszy - powinien zatem uporać się z nią w mgnieniu oka i zniknąć ze zdobyczą za rogiem. Był to jednak jeden z tych przypadków, kiedy to upór przewyższa siłę mięśni. Kobieta nie poddawała się i siłowała się z mężczyzną przez naprawdę długą chwilę, wtem zobaczyła tuż przy koszu z jakimiś egzotycznymi izraelskimi fruktami pusta butelkę, podniósłszy ją wolną ręką (w drugiej wciąż przytrzymując torebkę) uderzyła nią o ziemię i po chwili trzymała już w ręku coś co eksperci nazywają tulipanem. Po czym rzuciła do osiłka: - Taka ładna buzia, naprawdę szkoda...
Nie muszę chyba dodawać, że amator damskich torebek, mając się z pyszna, zbiegł nie chcąc sprawdzać na ile słowna jest starsza pani.
Wyszedłem ze spotkania z trzeba podpisanymi przez autora książkami w naprawdę świetnym nastroju.
Zdaję sobie doskonale sprawę, że istnienie bloga ma sens
wtedy, gdy wpisy pojawiają się z mniejszą lub większą regularnością. Oczywiście
sugerowana jest ta większa. Niestety od dłuższego czasu niewiadoma siła odciągała mnie
od publikacji. Nazwijmy ją roboczo Potworem Prokrastynacji. Wspomniany stwór
mimo tego, że udało mi się kilka tekstów w tym okresie napisać, on skutecznie je blokował i w
ostatecznym rachunku żaden nie pojawił się na blogu. Tyle w kwestii kajania
się, a teraz - na temat.
Wbrew nazwie i głównej materii, którą zajmuję się w tym
miejscu, pierwszy tegoroczny wpis będzie dotyczył muzyki i spełniania marzeń.
Tych bardzo starych marzeń, które już przestawały powoli liczyć, że się spełnią
ale także tych stosunkowo świeżych.
Leonard Cohen (Łódź, 19.07.2013r.)
Jestem miłośnikiem Cohena, odkąd udało mi się usłyszeć
pierwszy raz First We Take Manhattan, potem przyszły czasy kiedy dane mi było
posłuchać tekstów mistrza w wykonaniu Macieja Zembatego. Dzięki temu, mogłem
zrozumieć sens słuchanych piosenek, którego zważywszy na mój kulejący w tym czasie
angielski, mogłem się go tylko domyślać.
I oto w kwietniu bądź maju zeszłego roku gruchnęła wieść:
Leonard Cohen wraz z zespołem na koncercie w Łodzi. Naprawdę niewiele czasu
zajęły mi szybkie konsultacje z moją drugą połową oraz zakup biletów. Koncert
był fenomenalny.
To jasne, że dziadek Cohen nie jest już w takiej formie, jaką
mógł się poszczycić w swoich najlepszych czasach, niemniej jak na
siedemdziesięciodziewięcioletniego pana, który – co istotne – nie skupił się
tylko na balladach, ale zaśpiewał także te energiczniejsze kawałki, było
nadzwyczaj dobrze. Sam koncert trwał około trzech godzin, przy czym bisy (na
których cała widownia stała) trwały około godziny. Żeby sprawdzić o czym mówię
polecam zamieszczony poniżej film.
(Więcej na temat Leonarda Cohena w jednym ze starszych wpisów Nowy stary Cohen)
Nick Cave (Gdynia, 04.07.2013r.)
Moja przygoda z twórczością Cave’a zaczęła się od płyty Let
Love In. Chociaż... nie! Zaczęła się właściwie od dwóch, intensywnie
promowanych w telewizji i radiu duetów Cave’a z Kylie Minogue i Polly Jean Harvey.
Myślę, że każdy wie o jakich utworach mówię. Niemniej, to wspomniana Let Love
In była pierwszą całą płyta, z którą udało mi się zapoznać (jeszcze wtedy na
kasecie). Pamiętam nawet dokładne okoliczności tego wydarzenia, zakupy w
Szczecinie, kaseta wypatrzona w jakimś sklepiku, nabyta bez zastanowienia,
rodzice kontynuujący wędrówkę po sklepach, a ja w samochodzie ze słuchawkami na
uszach słuchający refrenu:
Loverman! Since the world began Forever, Amen Till end of time Take off that dress I'm coming down I'm your loverman Cause I am what I am what I am what I am
(Nick Cave & The Bad Seeds, Let Love In, Loverman)
To musiało być naprawdę duże
przeżycie, skoro pamiętam je tak dobrze. Później były kolejne płyty, koncert z utworami Cave’a na Festiwalu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu w 1999 roku, sukcesywnie nabywane koncerty na dvd oraz
śledzenie solowych dokonań artysty. Raz nieomal udało się pojawić na jednym z
jego londyńskich koncertów, niestety osoba, która miała kupić bilety zawiodła.
I nagle, w pierwszej połowie zeszłego roku słyszę
oszałamiające wieści. Nick Cave w Polsce, na Openerze. Ci, którzy znają tę
imprezę, wiedzą, że bilety nie należą do najtańszych, ale nie mogło być mowy żeby takie wydarzenie odpuścić. To co Cave pokazał na scenie przeszło moje
najśmielsze oczekiwania, osoby nazywane wulkanami energii, to w porównaniu z
nim truchtające babcie. Doskonały kontakt z publicznością, rewelacyjne (jakże
odmienne od tych z znanych z płyt) aranże i skrzypek wymiatający na swoim instrumencie
i z impetem odrzucający smyczek po każdym utworze.
Mimo tego, że koncert trwał zaledwie godzinę, to jest to
jedna z tych godzin, których się nie zapomina.
Zamieszczam video z koncertu, sam również próbowałem coś
nagrać, niestety jakość pozostawia wiele do życzenia.
Glen Hansard (Warszawa, 22 listopada 2013r.)
Wisienką na torcie moich zeszłorocznych koncertowych przygód
jest występ Glena Hansarda w warszawskim Palladium. Szczerze mówiąc,
ukontentowany byłem aż nadto po koncertach obu panów C i nie liczyłem na
ukoronowanie tych wydarzeń tym doskonałym gigiem. Z twórczością Hansarda,
zetknąłem się stosunkowo niedawno. Jeśli mnie pamięć nie myli, najpierw
obejrzałem film Once, w którym artysta gra główną rolę. Co ważne, w filmie
pojawiło się mnóstwo świetnych kawałków, a partnerką Glena w duetach była Markéta Irglová,
Czeszka, która z powodzeniem robi europejską karierę.
Film doprowadził mnie do ścieżki dźwiękowej, soundtrack do
innych płyt nagranych wcześniej z The Frames oraz dokonań solowych.
Muzykę Glena Hansarda ciężko szufladkować, jest to
pogranicze folku, rockowej ballady i piosenki poetyckiej. To co do mnie trafia najbardziej,
to bardzo dużo gitary akustycznej w jego utworach, ale to, jak mniemam, pozostałość
po czasach kiedy Hansard występował na ulicy śpiewając swoje utwory z
towarzyszeniem tylko tego instrumentu. Zresztą suportujący go irlandzki pieśniarz Paddy
Casey, również zaczynał na ulicy, tam też się poznali.
Pewnym zaskoczeniem podczas koncertu, był „polski akcent” w
postaci chicagowskiego muzyka, pochodzącego z kraju nad Wisłą, który wykonał
solo kilka ogniskowo-kolonijnych standardów.
Nie obyło się również bez bisów, a było ich naprawdę sporo,
między innymi Passing Through z repertuaru Leonarda Cohena. Będąc przy bisach, nie
mogę nie wspomnieć, że muzycy tak bardzo nie mogli rozstać się z publicznością,
że dali jeszcze mini-gig na schodach na drodze do holu i szatni. Byłem pod
wrażeniem.
Na mojej liście zostało jeszcze kilka nazwisk, między innymi
Damien Rice, Miss Li i Tim Minchin. A może Jaromír Nohavica, jeszcze raz…
P.S. W następnym wpisie wracam do tematów "około-książkowych".
Nie pamiętam książki, w przypadku
której poczułem taki żal kiedy ją skończyłem, jak w przypadku czwartego tomu
Pana Lodowego Ogrodu. Nie mówię, że takowych nie było, wystarczy, że wymienię
odkrycie ostatnich lat a mianowicie George Martina ijego cykl Pieśń Lodu i Ognia. Ale w przypadku
tetralogii Jarosława Grzędowicza to było inne uczucie. Całą niedzielę spędziłem na
czytaniu ostatniego tomu, nie licząc oczywiście drobnych przerw na posiłki,
zapobieganie odwodnieniu (a było blisko kiedy się zaczytałem) i innych przyziemnych
spraw. Przypominam, że książka zawiera niemal 900 stron, stanowiła zatem dla
mnie wyzwanie związane z zorganizowaniem odpowiedniej ilości czasu. Poczułem
niemal fizyczny ból kiedy przewracałem ostatnie stronice, być może wynikało to
z faktu, że tom trzeci i czwarty przeczytałem z niedługą przerwą i przywiązałem
się do bohaterów. Przywiązałem się na tyle, że kiedy <UWAGA SPOILER> nie
było wiadomo co stało się z Grunaldim i jego ekipą dywersantów, a autor
sugerował, że zginęli, aż wstrzymałem powietrze, przeklinając w duchu okrutnego
pisarza, ostatecznie wszystko skończyło się dla nich dobrze, przynajmniej wtedy
<KONIEC SPOJLEROWANIA>.
Czwarty tom był bez dwóch zdań na
poziomie pierwszego, który zrobił na mnie chyba największe wrażenie, przy czym
to o czym czytelnik dowiedział się w części pierwszej tu było lepsze,
piękniejsze, potężniejsze i jeszcze bardziej fantastyczne. Grzędowicz stworzył
świat dopracowany, świat z własną mitologią i historią. Oczywiście bazował na
kulturach, które występują bądź występowały na ziemi, ale przekształcił je w
taki sposób, że czerpiąc z rzeczywistości, mimo mnożenia przez wyobraźnię były bardzo
wiarygodne. Co najważniejsze książka zaskakiwała, podziwiałem kunszt pisarza w
tworzeniu spójnych, idealnie współgrających elementów, nawet te najbardziej
fantastyczne potrafiły się obronić.
Patrząc wstecz przypomina mi się,
że przez pierwsze dwa i pół tomu czekałem na spotkanie Vuko i Filara, przez
cały tom czwarty czekałem na spotkanie i konfrontację pieśniarzy, nie zawiodłem
się w żadnym przypadku.
Szczególne wrażanie robił na mnie
rozmach tworów tytułowego Pana Lodowego Ogrodu, rozmach człowieka ograniczonego
praktycznie tylko własną wyobraźnią skrzyżowany z typowo skandynawskim
pragmatyzmem owocował elementami, których nie powstydziliby się najlepsi twórcy
science fiction i fantasy.
Wiem. Słodzę. Ale nic nie poradzę
na to, że książka podobała mi się bardzo. Zresztą cały cykl, poraża rozmachem. Pamiętam,
że kiedyś czepiałem się drugiego tomu, ale z perspektywy osoby, która
przeczytała całość i on się broni.
Dodam jeszcze na koniec, że nie
przepadam za długimi cyklami, czy to książkowymi czy serialowymi, niekończącą
się historią, która obfituje w wiele momentów ciekawych ale razi jednocześnie
dłużyznami i nic nie wnoszącymi wypełniaczami. Preferuję skondensowanie tych
ciekawych elementów historii i potraktowanie jej nie jako wielkiego naczynia z
rzadzizną, w której pływają wielkie kawały mięsa, wolę żeby była to gęsta zupa,
w której po każdym zanurzeniu łyżki wyciąga się mięso, a przynajmniej ziemniaka
i marchewkę. Niemniej w powyższym wypadku, nie miałbym nic naprzeciw gdyby autor
popełnił jeszcze jeden tom, choćby tego mięsa było mniej.
Podsumowując. Wszystkim, którzy
zastanawiają się nad rozpoczęciem przygody na planecie Midgaard w towarzystwie
Vuko Drakkainena oraz Filara Syna Oszczepnika oraz ich sojuszników z całą
stanowczością i odpowiedzialnością chcę powiedzieć: Go For It.
Tegoroczna edycja Warszawskich Targów Książki (16-19.05) odbyła się na Stadionie Narodowym. Byłem pod wrażeniem ogromnych możliwości tego obiektu właśnie pod kątem organizowania tego typu imprez. Poniżej fotorelacja z Targów. Dzień pierwszy i ostatni, niestety w piątek i sobotę nie dane mi było dotrzeć.
Wejściówka oraz zaproszenie (wygrane w promocji w Merlinie)
Dzień 1 (czwartek 16.05)
W głębi Marek Przybylik
Dzień 4 (niedziela 19.05)
Jednym z gości był Leszek Miller
Wszyscy chętni mogli zdobyć autograf naczelnej National Geographic Martyny Wojciechowskiej
albo Nergala
Książki podpisywała także Magdalena Zawadzka
Krzysztof Pieczyński
A te oto obrazki zamknięte były w dużych czarnych pudłach, do których można było zajrzeć przez specjalne otwory. Urocze nieprawdaż?
Ks. Adam Boniecki
Tadeusz Mazowiecki
Jerzy Iwaszkiewicz
Antoni Libera
Juliusz Machulski
Jerzy Stuhr
Jaume Cabré (kolejka po wpis była naprawdę imponująca)
Marek Przybylik
Krzysztof Hołowczyc
Marcin Kydryński
Żałuję, że nie udało mi się uczestniczyć w piątek i sobotę w tym wielkim święcie książki. Sobota była chyba najbardziej atrakcyjnym dniem pod względem spotkań z autorami. Nic to. Przede mną przecież Big Book Festival.
W końcu przyszła taka chwila, że
zmęczyłem się beletrystyką, znużyły mnie opowieści, bohaterowie, ich przygody i
perypetie. Aż dziw bierze, tym bardziej, że od zawsze preferowałem historie z
fabułą, gdzie można było śledzić losy postaci osadzone, czy to w fantastycznym
czy w mniej lub bardziej rzeczywistym świecie. Potrzebowałem odmiany, tym
bardziej, że mój powrót do lektury z czasów licealnych, mianowicie Lalki Bolesława
Prusa utknął na siedemdziesiątym piątym procencie kindlowego wydania tej książki
i nie mogłem ruszyć dalej. Zanim przejdę do rzeczy, wspomnę tylko, że plan przeczytania
powieści Prusa, związany jest z chęcią przeczytania Alkaloidu Aleksandra Głowackiego,
będącego kontynuacją bądź alternatywną wersją wydarzeń z Lalki. Nie znam
szczegółów, gdyż nie chciałem wnikać w fabułę. Niemniej chciałem przypomnieć
sobie (a może przeczytać po raz pierwszy) oryginał, żeby na świeżo po jego
przeczytaniu wziąć na warsztat Alkaloid, książkę która podobno przez autora
umieszczana jest w nurcie fantastyki, blisko spokrewnionym z steampunkiem,
mianowicie w chempunku, wynika to jak mniemam z zastąpienia istotnego elementu
steampunkowych powieści jakimi są napęd parowy, czy różnego rodzaju przekładnie,
koła zębate i inne tego typu mechanizmy, związkami ireakcjami chemicznymi. Nie będę wnikał czy
nazwa ta jest właściwa czy nie, należałoby wejść głębiej w etymologię słowa
steampunk,być może bardziej się nad tym
pochylę kiedy już się uporam z książką Głowackiego.
Do rzeczy, jak wspomniałem,
zmęczony Lalką, nie mogąc zabrać się za trzeci tom Pana Lodowego Ogrodu Grzędowicza
postanowiłem dla odmiany przeczytać jakiś reportaż, może biografię, może książkę
historyczną bądź cokolwiek innego, co będzie odskocznią od tego co czytałem
ostatnio. Szczęśliwie trafiłem na promocję w serwisie ebookpoint.pl, w której
oferta dotyczyła książki Wałkowanie Ameryki Marka Wałkuskiego (dziennikarza
radiowej Trójki, mieszkającego od kilku ładnych lat w Stanach Zjednoczonych). Nie pamiętam niestety działalności pana Wałkuskiego jako dziennikarza Trójki z
czasów kiedy mieszkał w Polsce, z miłą chęcią natomiast słuchałem jego copiątkowych
utarczek słownych z panem Kubą Strzyczkowskim, które miały miejsce na antenie
programu trzeciego w piątkowe popołudnia. Często zdarzało się tak, że kiedy
wracałem z pracy słuchając radia, i natrafiwszy na ich dyskusję o życiu w USA i
słynnych napadach rabunkowych, o których ze swadą opowiadał pan Wałkuski, kiedy
docierałem na miejsce, nie wysiadałem z auta, ale czekałem do końca dyskusji.
Stąd też pewnie decyzja o kupnie Wałkowania Ameryki skutkująca niemal
natychmiastowym rozpoczęciem czytania.
Przyznam, że musiałem nieco
dopasować kindlowe wydanie książki i zrobić je nieco bardziej przyjaznym, a
zatem zmieniłem domyślny krój pisma, odstępy między wyrazami, kombinowałem także
z wielkością liter (ostatecznie zostawiłem je na tym samym poziomie).
Autor pisze o swoim pobycie w
Stanach Zjednoczonych, opisuje pierwsze wrażenia, przedstawia Amerykę, taką jaką
jest w rzeczywistości, niekoniecznie taką jaką mamy możliwość zobaczyć w
filmach czy serialach z Hollywood. Dotyka istotnych tematów, takich jak relacje
rasowe, religijne, kwestie kulturowe, dotyczące posiadania broni palnej,
mniejszości narodowych i ich praw, oraz tendencji demograficznych, które mogą w
niedalekiej przyszłości zmienić nieco oblicze Ameryki.
Książka składa się z trzynastu
rozdziałów: Mój nowy dom, Dzieci wuja Sama, Typowy Amerykanin, Amerykański
tygiel etniczny, Trudne relacje rasowe, Raj dla bogów, Amerykańska wieża Babel,
Wolność gwarantowana, Sam się obronię, Country - dusza Ameryki, Za kierownicą,
Polska w Ameryce, Jeszcze nie zginęła. Nie ukrywam, że pisząc te słowa nie skończyłem
jeszcze czytać, tekst zatem powstaje na raty. Skończyłem właśnie rozdział Sam
się obronię, który dotyczył, bardzo kontrowersyjnej, zwłaszcza ostatnio kwestii
posiadania broni. Jak wykazuje Wałkuski, łatwa dostępność do broni palnej
wynika z amerykańskiej tradycji, później zaś prawo do jej posiadania zostało
wpisane w konstytucję, co ciekawe, mimo tak wielu ofiar łatwego dostępu do
broni palnej, amerykanie każdą dyskusję dotyczącą ograniczenia jej powszechności
traktują jako atak na ich konstytucyjnie zagwarantowane swobody.
Wspomniana
wolność jest w przypadku tego wielkiego kraju bardzo istotna, autor przedstawia
masę przykładów świadczących o tym dobitnie, chociaż dla europejczyków wydawać
się mogą ostrą przesadą, wystarczy, że przytoczę przykład legalnie działających
organizacji rasistowskich, możliwość swobodnego krytykowania (czasami
przeradzającego się w jawne obrażanie) innych nacji bądź osób publicznych,
które to działania nie spotkają się z żadną represją ze strony Państwa.
Szczególnie zainteresował mnie
rozdział poruszający temat religii i religijności amerykanów. Okazuje się, że
około 90% mieszkańców tego kraju określa się jako osoby religijne, do
najpopularniejszych zaś wyznań należą różne rodzaje protestantyzmu, później
(nie jestem pewien czy we właściwej kolejności) katolicy, wyznawcy judaizmu i
islamu. Często religia jest świetnym biznesem oraz sposobem na finansowy sukces
- istnieją kościoły, które dzięki popularnemu i charyzmatycznemu liderowi
przyciągają masy wyznawców, promują się zaś poprzez książki, płyty audio i dvd
tychże pastorów.
Innym opisywanym zjawiskiem jest
popularność muzyki country. Fenomen tej muzyki, której najbardziej znani wykonawcy walczą o pierwsze miejsca list przebojów z gwiazdami rocka czy popu
wynika, jak mniemam, z jej melodyjności oraz stosunkowo mało skomplikowanej
warstwy tekstowej, traktującej między innymi o zwykłym prostym, czasami
sielankowym życiu na amerykańskiej prowincji, o miłości czy Bogu, który jak
wspomniałem wcześniej odgrywa w życiu Amerykanina bardzo istotną rolę. Istotną
do tego stopnia, że mieszkańcy tego wielkiego kraju nie wyobrażają sobie na
stanowisku prezydenta osoby niewierzącej, prędzej satanista objąłby tę funkcję
niż osoba będąca zdeklarowanym ateistą. Skąd ja to znam.
Podsumowując: książka jest
napisana przystępnym językiem, czyta się ją szybko, razić może jedynie spora
ilość danych statystycznych, dają one jednak pojęcie o wielu kwestiach, które
ciężko byłoby przedstawić opisując je jedynie. Wydaje mi się, że autor
pozostawił sobie pewną furtkę, umożliwiającą mu napisanie kontynuacji, jest
przecież ogrom tematów, które nie zostały nawet liźnięte w najmniejszy sposób.
Mam na myśli rozwój gatunków muzycznych ściśle związanych z USA – czy to blues,
czy rockandroll jak również grunge lub hiphop. Z miłą chęcią poczytałbym także
o słynnym Hollywood, czasach prohibicji (na fali popularności serialu BoardwalkEmpire, który z całą odpowiedzialnością polecam). Nie znam planów pana Wałkuskiego, ale jeśli planuje taką czy inną
kontynuację to już ma jednego zainteresowanego czytelnika.
Jeszcze jeden wniosek na koniec: Amerykanie naprawdę kochają swój kraj. Już teraz rozumiem te pokłady patetyzmu w ich produkcjach filmowych, on po prostu musi tam. Dla nich to całkiem naturalne.
Tym razem foto wpis dotyczący Biblioteki Królewskiej w Kopenhadze. Możemy pozazdrościć Duńczykom ich Czarnego Diamentu. Biblioteka naprawdę robi ogromne wrażenie i nie chodzi mi tylko o okazały nowoczesny budynek ale także o ilość odwiedzających ją w sobotnie popołudnie.
Żałuję, że tak mało zdjęć - niestety baterie w aparacie powoli odmawiały posłuszeństwa a punktów programu było jeszcze sporo. Fotografie nie oddają niestety pełni uroku tego miejsca.
Potrzebowałem lekkiej lektury na
majowy weekend, czegoś co czyta się szybko i nie wymaga megakoncentracji, która
w okolicznościach „pozamiastoweekendowych” może być zakłócana całym tabunem
bodźców. Wybór padł na Igrzyska Śmierci Suzanne
Collins i był zapewne efektem kampanii marketingowej związanej z promocją
ekranizacji pierwszej części trylogii autorki, Igrzysk Śmierci właśnie. Sama
książka – przedstawiana niekiedy jako lektura dla młodzieży, opowiada o
ludziach, żyjących w fikcyjnym państwie, gdzieś w przyszłości, które zostało
zbudowane na gruzach Stanów Zjednoczonych. Panują w nim specyficzne zasady,
choć nie wiem czy specyficzne nie jest zbyt łagodnym słowem na ich określenie.
Obowiązujące zasady, cofają ludzkość kilkanaście wieków wstecz, ich podstawą jest
okrucieństwo, terror oraz z premedytacją wprowadzane wszelkie aspekty ustroju totalitarnego.
Dominujący Kapitol włada trzynastoma dystryktami, które odpowiedzialne są
głównie za dostarczanie do niego różnego rodzaju dóbr od złoży węgla począwszy
a na produktach spożywczych skończywszy.
Kapitol, organizuje raz do roku
Głodowe Igrzyska. Szeroko relacjonowane przez wszystkie media wydarzenie
zmierza do wyłonienia zwycięzcy walki na śmierć i życie spośród 26 losowo
wybranych uczestników (dwójka z każdego z 13 dystryktów).
Główna bohaterka (Katniss
Everdeen) to jedna z uczestniczek, która sama zdecydowała się wziąć udział w
Igrzyskach, chcąc chronić młodszą siostrę, na którą wskazał los. Na szali kładzie własne życie bez wielkich nadziei na jego zachowanie.
Autorka zgrabnie opisuje zmagania
walczących (wspomnę na marginesie, że miejscem walki, areną jest naszpikowany
kamerami i mikrofonami las, same zaś boje trwają kilka dobrych dni) ich wybory,
konsekwencje decyzji, śmierć poszczególnych bohaterów, wreszcie nietypowe
zwycięstwo, które, wbrew zasadom przypada w udziale dwójce uczestników.
Collins stworzyła powieść będącą
przestrogą, można ją nazwać „rokiem 1984 dla młodzieży”. Przedstawia jak
wygląda świat totalitarny, rządzony przez małą grupę ludzi, którzy posiadają
władzę absolutną i mogą dosłownie wszystko.
Jeśli dobrze zrozumiałem wymowę
ostatnich stron książki, w kolejnych zapowiada się rewolucja i jak na dobre
scince-fiction z przesłaniem przystało, nierówna walka z przeważającymi siłami
wroga zakończona po amerykańsku czyli happy endem. Niemniej przeczytam.